sobota, 6 lipca 2013

Od Carmen - pierwsze opowiadanie

Stałam onieśmielona przed budynkiem Akademii. Nikogo nie było... Nie miałam pojęcia, co robić. Iść naprzód, zawołać kogoś, zapukać czy czekać? W końcu, po niemalże kwadransie wahań, uznałam, że sama nie dokonam wyboru. Należy wspomóc się lekturą.
Zdjęłam plecak i zaczęłam grzebać w poszukiwaniu „Sztuki wojny” autorstwa Sun Tzu i Sun Pin. Czytałam tę książkę wiele razy i znałam już fragmenty na pamięć.
Szybko przeleciałam wzrokiem ulubione rozdziały, jednak żadna rada tam zawarta nie pokrzepiła mej duszy ani nie oświeciła umysłu. Ok, najwyraźniej trzeba przypomnieć sobie całość.
Usiadłam obok transporterka z Laurentym i zaczęłam czytać. Gdy książka się skończyła (przysięgam, że nie wiem jakim cudem) w moich rękach znalazła się jeszcze jedna. A potem kolejna...
Od „Ostatniej walki Dakotów” Szklarskiego odciągnęły mnie trzy rzeczy. Po pierwsze, zrobiło się jakoś ciemno. Po drugie, poczułam się głodna. A po trzecie... ktoś się głośno śmiał!
Zawstydzona zerwałam się na nogi i schowałam wszystkie książki do plecaka. W tym czasie kątem oka przyjrzałam się intruzowi. Była to nawet ładna blondynka. Na oko miała dwadzieścia lat.
- Cześć – przywitała się wesoło, podchodząc do mnie z uśmiechem – Jestem Kamila, a ty?
- Carmen Navarro – mruknęłam cicho i podałam jej rękę.
- Dobra, Carmen. Weź swoje rzeczy, zaprowadzę cię do pokoju. Potem pokażę ci stajnię i pójdziemy na kolację. Może być?
Kolacja. To dobrze brzmiało, więc kiwnęłam głową i, zabrawszy swoje manatki oraz Laurentego, ruszyłam za Kamilą do mojego nowego pokoju.
Mój pokoik, oznaczony numerem 4, był malutki i nawet przytulny. Łagodne połączenie bieli, niebieskiego i różu podziałało na mnie uspokajająco. Lubię takie chłodne, stonowane kolory. Spodobały mi się też pojemne półki; wzięłam przecież sporo książek. Dodajmy do tego paprotkę i komputer – prawie jak w domu. Brakowało tylko odpowiedniego miejsca dla mojego sokoła. No cóż, będzie musiał zadowolić się jakąś skrzynką i wycieczkami, potem spróbujemy wybłagać dla niego wolierę.
Już chciałam runąć na łóżko z niedokończoną lekturą, ale weszła Kamila i kazała mi pójść do stajni.
- Musisz przecież zobaczyć swojego konia, prawda?
Ach, koń. Właśnie. Moje marzenie o własnym rumaku miało się spełnić! Byłam bardzo podekscytowana. Chciałam skakać z radości. Nareszcie, nareszcie! Własny koń!
Kamila zaprowadziła mnie do stajni i pokazała jeden z boksów. Konia jeszcze nie było widać. Z bijącym sercem otworzyłam drzwi i ujrzałam... Najpiękniejszego fryza pod słońcem. Popatrzył na mnie łagodnie i lekko trącił łbem. Pogłaskałam go nieśmiało.
- To klacz, ma na imię... W sumie, sama ją nazwij. Będziesz na niej trenować, opiekować się nią i spędzać z nią czas.
Czyli to klacz. Spojrzałam w jej cudne, brązowe oczy. Tak, już wiedziałam, jak będzie miała na imię.
- Rioja - szepnęłam cicho, na próbę. Jak można było się spodziewać, nie zareagowała. Jednak to imię dziwnie do niej pasowało.
- Okej - oznajmiła Kamila, nadal uśmiechnięta - to teraz kolacja, nie?
- Dziękuję, pani... - zawiesiłam pytająco głos. Nadal nie byłam pewna, jak mam się do niej zwracać.
- Kamila. Jeśli wolisz, pani Kamila, dla mnie bez różnicy. - teraz wydawała się jeszcze bardziej rozbawiona. Zarumieniłam się i, schyliwszy głowę, ruszyłam za nią do budynku.

***

Boże! Wszyscy się na mnie patrzą! Jak na ufoludka! Co mnie podkusiło, żeby iść na tą kolację i zjeść ją w towarzystwie?! Już wolę posiłki z Laurentym i jego martwe gołębie...

<kto ciągnie to dalej? :)>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz